czwartek, 16 lutego 2012

Addicts of drugs not yet synthesized

Słuchaj tego. Poszedłem do Majka. Oczywiście syf straszny, na podłodze leżą resztki jedzenia, którego już nie sposób rozpoznać, jakieś łachy kobiet, które dawno odeszły, odwrócony do góry nogami telewizor, wybebeszone stare materace, że o butelkach i pustych saszetkach po cracku nie wspomnę.  Więc Majk wynurza się gdzieś z tego barłogu, chudy jak szkielet, beton po prostu, patrzy na mnie i się uśmiecha:
- Dobrze, że jesteś – mówi – poczekaj chwile – po czym wyczłapuje do kuchni, albo czegoś co kiedyś nią było i wraca z torebką brązowego proszku. Ręce mu się trzęsą, brudnym rękawem bluzy zgarnia  syf ze szklanego stolika w salonie  i  wysypuje odrobinę tego proszku -  spróbuj – zachęca skulony nad stołem jak Gollum, a  gdy pochylam się nad kreską na moje pytanie co mi daje odpowiada:
 – To metaakrofinina. Zamieram w pół ruchu  z fifką z zielonego długopisu Ernst&Young  (Quality In everything we do) w ręku
Że co kurwa? – myślę sobie i patrzę na niego z niedowierzaniem
Jeszcze nie zsyntezowany narkotyk – wyjaśnia spokojnie Majk, a ja biorę odrobinę tego brązowego pyłu na palec, wącham  i nawet nie próbuję wcierać go w dziąsła: to cynamon. Uśmiecham się, ale głupio mi powiedzieć Majkowi, że ma całkiem popierdolony film. Zresztą wiesz, kto wie co taki ćpun na niewiadomo jak długim głodzie może zrobić, lepiej nie ryzykować i nie drażnić
- Jak to nie zsyntezowany? – pytam spokojnie udając ciekawość i zastanawiam się jak szybko stamtąd spierdolić
                – To drag – odpowiada równie spokojnie Majk jakby mówił najbardziej oczywistą rzecz na świecie – którego jeszcze nie wymyślono.
-  Ahaaa – kiwam ze zrozumieniem głową, nie mogąc pozbyć się tego ironicznego uśmieszku, który natychmiast wykwitł mi na gębie – a jak go zdobyłeś?
- Czytałeś kiedyś Burroghsa? Nagi Lunch na przykład? – pyta, a w jego ruchach widać było rosnącą ekscytację.
- Próbowałem, ale jest zupełnie bez sensu, nudna i strasznie pedalska. Film lepszy.
-Tam jest taki fragment, pozwól, że ci przytoczę w oryginale – złachmaniony Majk z godnością kapłana i dystynkcją intelektualisty sięga gdzieś do barłogu i wyciąga z niego mocno zniszczoną książkę. Śliniąc kościsty palec przerzuca kartki szukając odpowiedniego fragmentu. Gdy go znajduje odchrząka głośno i czyta po angielsku:
- Followers of obsolete unthinkable trades, doodling in Etruscan, addicts of – podkreślił z emfazą – DRUGS NOT YET SYNTHESIZED, black marketeers of World War III, excisors of telepatic sensitivity, osteopaths of the spirit, investigators of infractions denounced by bland paranoid chess players, servers of fragmentary warrents taken down in hebephrenic shorthand charging unspeakable mutilations of the spirit, officials of unconstituted police states, brokers of exquisite dreams and nostalgias tested on the sensitized cells of junk sickness and bartered for raw materials of the will, drinkers of the Heavy Fluid sealed in translucent anber of Dreams…. Zjadłem trochę tamtych psylocybów – wskazuje na siatkę z grzybkami leżącą w kącie - i czytałem ten fragment jak litanię. Po kilku godzinach przeniosłem się tam
- Gdzie? – pytam, coraz mniej było mi do śmiechu.
- Jak to gdzie? Do Interzony. Do Międzystrefy. Myślę, – kontynuuje z poważną miną Majk–  że znalazłem międzywymiarowe… intergalaktyczne – szuka odpowiednich słów i coraz silniej gestykuluje - … ponadświetlne przejście. Było tam zupełnie jak u Burroughsa,  owadzia cywilizacja, spijanie witalnych soków, bełkotanie po Etrusku, ale wszystko bardziej w  wersji  hetero niż u niego. Bardzo sympatyczne miejsce  – Majk rozmarzył się na chwilę - dali mi tam metaakrofininę, a kiedy byłem tam wczoraj zumikrytanazol – widzi, że mnie zatkało i nie wiem nawet co powiedzieć - Wyobraź sobie jakie to możliwości – łapie mnie za ramiona –nie musimy być zależni od pośredników, dealerów, karteli w Ameryce Południowej, biedaków przemycających plastikowe saszetki z prochami w swoich dupach i żołądkach. Wystarczy partia grzybków i w Międzystrefie srają z radości, że mogą nam dać swoje dragi. A ponieważ to prochy przyszłości, intergalaktyczny szajs i na Ziemi nikt o nim nie wie, nie jest zdelegalizowany, można być czystym jak łza. Oczywiście za kilka lat specjalne jednostki DEA i policji będą siedzieć z poważnymi minami przy stołach w swoich owalnych gabinetach z zaplombowanymi torebkami grzybków z napisem „Do użytku wewnętrznego. Ostrożnie!” przed sobą. Będą podróżować do Międzystrefy ze swoimi notatniczkami i ołóweczkami, w białych rękawiczkach, z foliowymi torebkami, by skrzętnie zapisywać nazwy dragów i pobierać próbki: oksymalizatyny, kubrikamolu, forokodonitu, brenzokodeiny… - Majk milknie, patrzy mi w oczy i pyta- Chcesz spróbować? Chcesz wybrać się do Międzystrefy?..

- I co zrobiłeś?
- No co, no wziąłem od niego tego grzybka, bo co mi szkodzi.
- I co?
- I jajco. Chcesz trochę brenzokodeiny?


środa, 28 września 2011

175

Niemal codziennie świadkiem mojej klęski jest  linia zwykła 175 Kierunek >> Lotnisko Chopina. Pięć albo sześć dni w tygodniu wysiadam na Novotelu, w skwarze piekła miasta  z aktówką w ręce, w przepoconej pod pachami koszuli i włosami przylepionymi do czoła.
 Poniedziałek, ósma rano - Monachium, Bruksela, Ateny. Wtorek - Nicea, Madryt, Paryż. Środa -  Tokio, New Dehli, Tel-Awiw… i tak dalej – tam nie lecę. Nie lecę nigdzie. Podobno podróż zaczyna się od pierwszego kroku – moja się na nim kończy, czyli  na przystanku Novotel,  w odległości  dziesięciu minut od lotniska.  Zostaje mi tylko patrzenie na pasażerów linii 175 i zgadywanie ich celów podróży. Europa? Azja? Ameryka?  Co kryje wzmocniona, droga walizka? Kilka starannie złożonych w kostkę koszul, parę krawatów i szczoteczkę do zębów?  Co kryje głowa jej właściciela? Trzydniową podróż w interesach do Berlina, życie na hotelowych jednorazówkach? A ten wielki 120 litrowy plecak turystyczny? Manierkę, zestaw do filtrowania wody, namiot, wszystko co może się przydać  w kambodżańskiej dżungli? Albo torba tej opalonej blondynki. Czy  kryje  bezładnie rzucone sukienki, paczkę mentolowych papierosów,  turkusowe  szpilki i skórzane rzymianki na plaże Costa Brava? A może coś zupełnie innego?
Właściwie mógłbym być tu razem z nimi trzymając na kolanach moją walizkę. Właściwie to nie byłoby takie trudne. Wystarczyłyby trzy, może cztery miesiące oszczędzania i mógłbym lecieć na dwa tygodnie dokądkolwiek. Co jest modne w tym roku? Bałkany? Azja mniejsza? Z łatwością zmieniłbym jedne brandy na drugie.  Alpinus i North Face zamiast Mexx’a i Zary. Dwutygodniowy intensywny kurs poznawania innego świata, egzotycznego raju, potem  błyskawiczny powrót do piekła powszedniego i szybka powtórna aklimatyzacja w dżungli biurek.  Później przychodzi czas na opowiadanie wszystkim znajomym, których  zapraszamy  na kolację, bo tak trzeba,  o sympatycznych knajpkach na drugim końcu świata, zen, jin-jang , duszy poruszonej do głębi oglądaniem Angkor Watt razem z tysiącami innych turystów na warunkowym zwolnieniu z piekieł całego świata.
 W takich chwilach w mojej głowie odzywa się mój prywatny Houellebecq – Podróże są kolejnym zawodowym achievement’em  – szepcze do ucha -  Niepodróżowanie oznacza brak zainteresowania światem i nowością, słabszą adaptację do nowych warunków, odrzucenie Kultury Przygody, słowem bycie pozbawionym cech niezbędnych u każdego pracownika korporacji.
Może racja.  A może kolejna wymówka. Może to wcale nie Houellebecq, a zgorzkniały, leniwy staruch, któremu nic się już nie chce i zawsze znajdzie odpowiedni wykręt. Wolę tak nie myśleć. Wolę mówić, że nie lubię półśrodków – kiedyś wyjadę z tego piekła na zawsze, spalę wszystkie mosty i zniknę… chociaż szkoda mi Ani. Bachora trochę zresztą też. 
W przedniej części autobusu siedzi zgarbiony i złachmaniony żul, jedyny pasażer poza mną, który dzisiaj i raczej nigdy do lotniska nie dotrze. Co nie oznacza, że nie poleci. Właściwie już to robi, unosi się od miesięcy, może od lat, pozostawiwszy swoje ciało, pustą, śmierdzącą powłokę w autobusie linii 175. Podążam za jego nieobecnym wzrokiem – na ekranie wyjątkowo zamiast reklam albo krótkich informacji dnia, niezmiennie od kilku dni jedno długie nagranie – przemawia starszy, prawie zupełnie łysy mężczyzna w rogowych okularach. Przemówienie pochodzi ze światowego sympozjum naukowego w Toronto. Ponieważ  ekrany nie mają głośników nagranie jest z napisami. Mężczyzna nazywa się Jacob Hartmann, a jego twarz i ogłoszone na sympozjum rewelacje od kilku dni nie znikają z pierwszych stron gazet.
 „…Od zarania ludzkości, od kiedy możemy zadrzeć głowę i spojrzeć w niebo, właśnie tam szukaliśmy odpowiedzi. Jak powstał świat? Czy ma swojego stwórcę? Czy jesteśmy tu celowo czy przypadkiem? Czy jesteśmy sami? Te pytania zaprzątały głowy filozofów, artystów i naukowców od wieków. Od dziesięcioleci, od kiedy wyniesiono w kosmiczną przestrzeń pierwszego człowieka,  sądziliśmy, że odpowiedzi, jeśli kiedykolwiek nadejdą, przyjdą do nas z gwiazd. Wytrwale  sondowaliśmy Układ Słoneczny, skanowaliśmy inne galaktyki, próbowaliśmy ogarnąć ogrom wszechświata rozumem, zdawało nam się, że jesteśmy o krok od  prawdy, cały czas będąc niezmiernie daleko. Nie sądziliśmy, że kiedy czułe uszy naszych  radioteleskopów przeczesywały nocne  niebo,  odpowiedź na te wszystkie pytania cały czas nosiliśmy w sobie. Mało tego, każde stworzenie na tej planecie nosiło i nosi  ją w sobie.
W 1952 roku w perspektywie całej ludzkości całkiem niedawno, dwóch naukowców Francis Crick i James Watson odkryli cząsteczkę kwasu dezoksyrybonukleinowego – DNA. W 2003 roku, pięćdziesiąt jeden lat później dwa zespoły naukowe po latach badań opublikowały kompletną mapę ludzkiego genomu – ale i  ten przełom był dopiero początkiem.
Najprostsze, najbardziej elementarne rozwiązania są czasem najtrudniejsze do odkrycia. Na tym polega ich genialność – wie to każdy naukowiec.   Przez kilkadziesiąt lat nasze oczy zwrócone były w złym kierunku...
DNA  każdego stworzenia składa się z tak zwanych sekwencji  kodujących i niekodujących. Wbrew obiegowej opinii te pierwsze, które są nośnikami informacji genetycznej stanowią jedynie 3 procent całego DNA i to właśnie im poświęciliśmy całą naszą uwagę . Te drugie, czyli sekwencje niekodujące, przez lata wydawały się być całkowicie bezużyteczne - każdy biolog wie, że można je wyciąć prawie całkowicie z kodu genetycznego bez żadnej widocznej szkody dla organizmu. Z tego powodu naukowcy nazywali je „Junk DNA” czyli Śmieciowe DNA. Nie wiedzieliśmy jaką pełnią rolę i dlaczego mimo milionów lat ewolucji wciąż mamy je w naszych genomach. Przełomem okazało się spojrzenie na kod DNA z dalszej perspektywy. Od lat mój zespół badawczy składający się z wybitnych biologów molekularnych mapował genomy stworzeń najbardziej odległych od siebie genetycznie. Naszym pierwotnym celem było wychwycenie podobieństw między  Junk DNA u różnych gatunków.  Zmapowaliśmy ponad tysiąc różnych stworzeń i zaczęliśmy przyglądać się śmieciowemu DNA w każdym z tych kodów. W końcu zaczęliśmy zauważać pewne powtarzalności, które wydawały się na swój sposób… rozmyślne.
Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Wkrótce do naszego zespołu dołączyli światowej sławy matematycy i kryptolodzy. W końcu, po trzech latach wnikliwych badań zobaczyliśmy to” – w tym momencie na ekranie wyświetliła się trójwymiarowa różnokolorowa plama przypominająca odcisk pięciopalczastej ręki o bardzo długich palcach podpisana ‘Osobliwość 175’ – „To co mają teraz państwo przed sobą było pierwotnie skomplikowaną,  głęboko zaszyfrowaną sekwencją-wiadomością,  która mimo, przyjmowania u każdego stworzenia nieco innej formy ciągle zachowywała spójność – była  jak.. jak wielokrotnie przegrywana kaseta – poszczególne kopie różniły się między sobą jakością, ale wciąż przypominały oryginał, kasetę matkę, którą próbowaliśmy odtworzyć.
Podczas I wojny światowej żołnierze obu walczących stron chcąc przekazać swoim rodzinom prawdziwe informacje z frontu (złe wiadomości były cenzurowane) uciekali się do różnych forteli, które miały zmylić cenzorów – i tak oto zwyczajny jednostronicowy list mógł kryć 'zaszyfrowaną' dwuzdaniową wiadomość złożoną z  początkowych słów każdej linijki. Ten przykład jest dobrą analogią do ogromnej ilości śmieciowego DNA (listu) i Osobliwości 175 (czyli ukrytej wiadomości), wyjaśnia także dlaczego tak trudno było nam dostrzec tą prawidłowość – wymagało to od nas zupełnej zmiany myślenia o kodzie genetycznym, potraktowania go nie jako tworu naturalnego, a dzieła świadomego i rozmyślnego.
 Na początku mojego przemówienia wspomniałem o radioteleskopach przeczesujących nocne niebo. W latach 60tych jedną z podstawowych metod, które miały służyć ewentualnemu rozszyfrowaniu „wiadomości z kosmosu” było przepuszczanie otrzymanych sygnałów przez odbiornik telewizyjny – naukowcy sądzili, że obca cywilizacja by efektywniej się z nami porozumieć wyśle nam obrazy. Podobnie wyglądało rozszyfrowywanie w przypadku Osobliwości 175, z tą różnicą, że telewizor zastąpiono wysoce zaawansowanym biokomputerem ze specjalistycznym, samouczącym się  oprogramowaniem.
 Co wynika z naszego odkrycia? Osobliwość 175, którą uzyskaliśmy we wszystkich badanych próbkach udowadnia pochodzenie całego życia na Ziemi od jednego praorganizmu. Jednak ważniejsze jest co innego – ten obraz – naukowiec wskazał gdzieś poza kadrem - jest wiadomością od inteligentnej istoty, dowodem na rozmyślność stworzenia. Jest znakiem pokoju… znakiem wiecznego przymierza.”
„Żydoskie pierdolenie!” – wrzasnął żul gapiąc się w ekran i ponownie zapadł w letarg, a niemy głos naukowca po krótkiej pauzie kontynuował:
„Ludzie wszystkich wiar! Ludzie niewierzący! Nie jesteśmy sami! Ktoś lub coś nad nami czuwa i próbuje się z nami porozumieć. Istota ta lub istoty czekały miliony lat, aż do dzisiaj, by przekazać nam znak pokoju. Pragnę wierzyć, że to znak Boga, ale to nie boskość czy jej brak jest najistotniejszy. Od dzisiaj wiemy, że nie jesteśmy tutaj przypadkiem, że nasze istnienie nie jest bez znaczenia. To namacalny dowód na nieskończoną wartość ludzkiego życia, wartość która daje nadzieję, że już nigdy więcej żaden człowiek nie podniesie ręki na drugiego, innego od siebie. Ja, Jacob Hartmann mówię to jako dziecko zabitych w Auschwitz  – mówię to, bo teraz wiemy, że wszyscy nosimy w sobie obraz Boga..”
Autobus zatrzymał się na przystanku Novotel, kilka metrów dalej dwóch policjantów szarpało się z jakimś menelem.”Nie wiecie z kim zadzieracie!!” – wrzeszczał kiedy wsadzali go do radiowozu– „mam w sobie obraz Boga kurwy!!”. Kiedy wysiadałem z autobusu wytoczył się za mną  złachmaniony żul. Gdy mnie mijał  opanowałem obrzydzenie i  przyjrzałem mu się dokładnie. Kogoś mi przypominał. Czy to ja sam? Czy te warstwy łachmanów to moje wszystkie garnitury i koszule jakie zdążę jeszcze nosić sklejone codziennym porannym potem, który zdążę jeszcze wypocić? Może to ja wpadłem w pętlę 175 i nie mogę już  z niej uciec? 
Autobus odjeżdża, żul odczłapuje w swoją stronę a ja zostaję na przystanku sam. Włosy kleją mi się do czoła.  Koszula jest mokra od potu. Przekładam teczkę z ręki do ręki. Wstrzymuję oddech. Wszystko w jednej chwili staje się jasne, nagle wszystko do mnie dociera. Ta trójwymiarowa rozczapierzona dłoń, ta Osobliwość 175, którą "nosi w sobie każdy z nas" nie jest znakiem pokoju. Nie jest obrazem Boga. O nie. To  tylko znamię jakie wypala się bydłu. I to nie jest jedyne znamię. Za kilkaset lat w kolejnych światach będziemy odkrywać  inne, niepodobne do naszego znamiona.
A tymczasem gdzieś nad nami przy nieskończonej, brudnej ceracie siedzą Oni wysrywając całe galaktyki, rechocząc głośno i bekając supernowymi. Jeden z nich, ten Nasz, w  berecie z antenką i z kiepem  w ustach, rzucając na stół strita, przechwala się pozostałym:
„Moje małpy noszą krawaty, a wasze?” 

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

She's Lost Control

Rozdzielamy się – powiedział do mnie ojciec – my poszukamy jakiegoś łóżka, a ty spróbuj znaleźć biurko. Ale pamiętaj – rzucił na odchodne - najlepiej żeby było tanie, lekkie i łatwe do przenoszenia – po czym razem z resztą rozpłynął się w okalającym nas tłumie wielbicieli wiertarek udarowych i młodych małżeństw z dziećmi. Zostałem sam. Spojrzałem w niebo wyczekując znaków, wszystko było takie ogromne. W końcu wypatrzyłem betlejemski szyld „Domowe Biuro” i podążyłem w jego stronę.

W pewnym momencie gdy z uwagą porównywałem jakość, ciężar i cenę kolejnych wiórowych, pokrytych melaminową taśmą tworów, poczułem czyjąś ciężką dłoń na ramieniu. Odwróciłem się gwałtownie
- Co ty do cholery tu robisz? - młody, silnie zbudowany chłopak w wojskowym, niemieckim hełmie i z biało-czerwoną opaską na ramieniu -jedynym czystym elementem garderoby- wrzasnął na mnie z wyrzutem. Cofnąłem się gwałtownie i stanąłem jak wryty z półotwartymi ustami, hipnotycznie wpatrując się w jego czarne (zapewne tak jak hełm zdobyczne) oficerki, szarą koszulę z pagonami (najnowszy krzyk mody) i zawadiacko zawieszony na ramieniu, unikatowy, powstańczy karabin Błyskawica. Podniosłem wzrok na błyszczące białka oczu, dziką, brudną, prawdziwie słowiańską, płonącą podskórnym gniewem twarz.
- No?! - zniecierpliwione, wąskie usta ponowiły pytanie.
- Eee.. biurko kupuję... – niepewnie wybąkałem. Wzburzone, ostre rysy powstańca w jednej chwili uspokoiły się i złagodniały.
- Krzyś też szuka czegoś na barykadę – uśmiechnięty wskazał na podobnie umundurowanego, lecz zdecydowanie wątlejszego kompana, jak gdyby nigdy nic lawirującego między regałami w dalszej części działu. Chłopak podszedł do mizernego biurka stojącego za mną i zmierzył je fachowym spojrzeniem.
- Gówno nie stół – stwierdził krótko i jednym zdecydowanym ruchem, przewrócił mebel na bok, jednocześnie patrzył na mnie wzrokiem pełnym politowania jak gdyby ubolewał nad moją niekompetencją. Oddalił się na kilka kroków i przez chwilę stał tak nieruchomo w całym tym swoim ubabranym rynsztunku na środku białej, higienicznie czystej, pokrytej taflą tworzyw sztucznych alejki . Tłum opływał go swobodnie, nie zwracając nań najmniejszej uwagi, natomiast przestrzeń między nim a przewróconym biurkiem pozostała pusta.
- Odsuń się i patrz – wydał komendę, a kiedy uczyniłem to co nakazał, podniósł swój karabinek i zarepetował broń. Z właściwą sobie gracją, powagą i skupieniem wycelował w blat po czym pociągnął za spust. Broń wypaliła głucho, niespecjalnie głośno, trochę osłabiając ten nabożny nastrój chwili. Parę osób, mijających nas w momencie wystrzału, wzdrygnęło się ledwie zauważalnie, ale nikt nie spojrzał w naszą stronę ani nie zwolnił kroku. Z wiórowego blatu zionęła kilkucentymetrowa dziura.
- Widzisz?... - powstaniec z powrotem przewiesił broń przez ramię, podszedł i stanął na przeciwko mnie tak blisko, że prawie stykaliśmy się nosami – Buniu...- rzekł łagodnie – dlaczego w czasie W nie byłeś na miejscu zbiórki? Przecież tyle razy ci mówiłem, że musisz się mnie trzymać – chłopak familiarnie poprawił okulary na moim nosie. Przez moment zdawało mi się, że kątem oka widzę sylwetkę jasnowłosej sanitariuszki w dziale tekstylnym – tacy jak ty nie przetrwają sami – chwycił mnie za moje chude ramiona i lekko potrząsnął – słyszysz?! Głowa w chmurach aż się prosi o kulę! Wy, okularnicy pchacie się na pierwszą linię, do GSów, zamiast pozostać na tyłach, pisać wiersze i piosenki, liczyć sztuki amunicji. Jeszcze się walka na dobre nie zaczęła, a już poległo kilka zupełnie nieprzygotowanych do walki gorących, choć przecież mądrych głów. Jeśli Krzyś – wskazał na buszującego wśród półek – się nie weźmie w garść, boję się, że będzie następny... mi zostaw bicie Szwabów, dobrze? - rozejrzałem się trwożnie dookoła czy oby nikt nie usłyszał „Szwedów” zamiast „Szwabów”, ale tłum był równie obojętny i zaprzątnięty swoimi sprawami co wcześniej.
- Dobrze – powiedziałem cicho i uśmiechnąłem się nieśmiało.
- No! - żołnierz się rozchmurzył i puścił moje ramiona– z dobrych wiadomości: Kerfur i Stare Miasto są nasze!
- Uwaga! Uwaga! - zagrzmiały głośniki we wszystkich działach sklepu przy akompaniamencie wojskowego marsza, a tłum znieruchomiał wpatrzony w źródła dźwięku – Specjalna oferta dla naszych drogich klientów! Łatwe w montażu, modułowe, w pełni funkcjonalne, metalowo-drewniane produkty z systemu „Twoja Barykada” za połowę ceny! Serdecznie zapraszamy do stoiska „Materiały rewolucyjne”!

Szarozielone postacie powstańców prawie zniknęłyby w ludzkiej rzece płynącej wartko ku stoisku gdyby nie podniesione nad głowy Visy i 29iątki co chwilę strzelające w niebo, zupełnie zagłuszane przez pomruk spragnionego krwi i promocji tłumu.

Alejka opustoszała i powrócił ojciec taszcząc przed sobą wózek z pokaźnym pudłem (mieszczącym w sobie zapewne części łóżka).
- No, fajne, fajne – powiedział oglądając meble za mną - ...ale tego nie bierz – dotknął postrzelonego biurka - Ma defekt – powiedział, wskazując na dziurę po kuli.

***
Jeszcze raz przeczytałem dokładnie umowę: „Wynajmujący wynajmuje i oddaje w użytkowanie Najemcy cały wymieniony w§ 1 lokal wraz z urządzeniami...”- Podniosłem głowę. Ciężką ciszę na zewnątrz po raz kolejny rozdarł przeciągły bojowy krzyk gwałtownie przerwany serią z karabinu. Dźwięki walki dochodziły prawdopodobnie z północnej części Mokotowa. Blisko - ”Obejmując przedmiot najmu Najemca nie wnosi zastrzeżeń do jego stanu technicznego” - Pod oknem mieszkania przejechała mała kolumna samochodów (pewnie wojskowych ciężarówek), ktoś krzyczał coś zajadle po niemiecku -„Strony ustalają, iż wszelkie koszty i świadczenia związane z eksploatacją lokalu mieszkalnego, przez czas trwania umowy, ponosić będzie Najemca. ” - gdzieś dalej, miastem wstrząsnęła seria eksplozji, z których przez uchylone okno salonu dotarły do nas tylko basowe pohukiwania. Jeszcze raz podniosłem głowę znad dokumentu i spojrzałem pytająco na współlokatorów.
- To ten spod trójki znowu puszcza cholerne Joy Divisionprzepraszająco wyjaśnił właściciel, po czym wstał i zamknął okno.

Warszawa, 2 sierpnia 1944-2010

niedziela, 20 września 2009

Podróż do Indii

Matka Boska Nieustającej Ceraty i szaro-blade, tłuste cherubinki, które niemal wychylały się z plastikowo-złotych, zbrązowionych przez czas ram seryjnego świętego obrazu, patrzyły na zabytkowe radio Unitra, model Taternik 45, stojące na szafce obok meblościanki tuż przy zielonym tapczanie. Choć wydawało się, że Maryja z głową lekko przechyloną w bok, oczami nabożnie uniesionymi ku górze i bezmyślnym wyrazem twarzy, w ogóle nie jest zainteresowana radiem Unitra, model Taternik 45, cały czas bacznie je obserwowała za sprawą lusterka stojącego na wyższych półkach meblościanki, skierowanemu prosto na odbiornik. Robiła to nieprzerwanie od czterdziestu pięciu lat, od momentu kiedy jakieś męskie, zdecydowane ręce wbiły dwa gwoździe i powiesiły obraz na ścianie. Ale dopiero od niedawna miała prawdziwy powód by je obserwować. Radio od kilku tygodni nie grało. W saloniku panowała cisza. Okna były szczelnie zamknięte. Telewizor marki Daewoo, reprezentant „nowoczesności” w post gomułkowskim mieszkaniu milczał. Strony gazet nie szeleściły, ostrza noży nie kroiły, a sprężyny w łóżkach i tapczanach nie skrzypiały. Czas uciął sobie drzemkę.

Przy topornych, szorstkich fotelach piętrzyły się od wielu lat przejrzałe gazety. Na wszechobecnych, monstrualnie rozbudowanych meblościankach w kryształowych i fajansowych, pstrokatych wazonikach tkwiły wiecznie świeże, skropione nieśmiertelną, polietylenową rosą sztuczne kwiaty, którym nigdy nie dane było z godnością zwiędnąć. Towarzyszyły im ramki, rameczki wypełnione po brzegi pozowanym szczęściem komunijnych, ślubnych fotografii, dziećmi w marynarskich mundurkach i młodymi chłopcami w wojskowych mundurach, o dostojnie wygładzonych miękkością czarno białej fotografii, bardziej męskich i jakby mniej pryszczatych obliczach. Obrazu dopełniały nigdy nieużywane tęczowe serwisy do herbaty, lekko pożółkłe pseudo kurpiowskie serwetki i napełnione po brzegi pustką, kryształowe karafki do wina.

Owa meblościanka-potwór wydawała się tworem jakiegoś wielkiego, matematycznego umysłu, Boga Kiczu, delikatną konstelacją barw i kształtów o nieodgadnionym znaczeniu, w której przestawienie któregokolwiek z elementów groziłoby wszechkredensową katastrofą. Całość zdążyła pokryć się cieniutką, kilku tygodniową warstewką kurzu, ale pod wpływem tej dziwnej, podświadomej stałości układu bibelotów na półkach, miało się wrażenie, że wieloletni skołtuniony kurz czai się ukryty przed wzrokiem gości na dnie każdej filiżanki, pod każdym spodkiem, za każdą ramką i wazonikiem, że czeka tylko na nadejście zmierzchu by wypełznąć z ukrycia.

Kokon ciszy rozdarło ciche chrobotanie zamka w drzwiach wejściowych, po którym potoczyła się cała lawina przytłumionych pokasływań, szurań i tupnięć. Drzwi mieszkania ziewnęły z przeciągłym skrzypnięciem, a mieszkanie, niczym zalane wodą uszy pływaka, niezauważalnie pyknęło i odetkało się się na nowe wyraźne, hałaśliwe dźwięki. Nawet Matka Boska, gdyby mogła, z chęcią odwróciłaby głowę i przez drzwi salonu spojrzała na to co działo się w korytarzu:
- Proszę, proszę... - mężczyzna w średnim wieku, bez wątpienia w przeszłości jeden z mundurowych chłopców na meblościance, pstryknął kontaktem w salonie i lekko zmieszany zaprosił młodą parę do środka – przepraszam za bałagan.. mieszkanie nie jest teraz w najlepszym stanie, no ale nie chcieliście państwo czekać...- para nic nie mówiąc, pełnym zniesmaczenia wzrokiem wodziła po pomieszczeniu i z teatralnym obrzydzeniem stąpała po zakurzonym, od wieków nieczyszczonym dywanie.
- Mieszkanie jest w bardzo dobrej okolicy... w rozsądnej cenie... może tego nie widać, ale ma aż 74 metry kwadratowe – nieśmiało kontynuował mężczyzna – trzy pokoje, kuchnię, łazienkę, ubikację...kuchnia jest co prawda wąska i mała, ale można wyburzyć tę ścianę – ku przerażeniu cherubinków, chcąc przyciągnąć uwagę prawdopodobnie przyszłych nabywców, wskazał na ścianę z obrazem – wtedy połączyłoby się kuchnie z salonem i zyskaliby państwo mnóstwo przestrzeni..może zobaczymy inne pokoje? - prawie siłą odciągnął parę, która z szyderczymi uśmiechami oglądała ślubne fotografie stojące na meblościance. Wzdrygnął się na samą myśl o pokazywaniu obcym łazienki i „gabinetu” ojca.

Z łazienką i ubikacją poradził sobie szybko. Starał się zasłonić jak najwięcej- te prowizorki ze szmat owinięte wokół rur, pożółkły i skruszały plastik, obrzydliwy, trudny do zidentyfikowania nalot na muszli, brudny włóczkowy chodnik i ułamaną spłuczkę oraz miednicę do której skapywała woda z zepsutego kranu, zasypując przy tym parę wizją nowej, odremontowanej przez niego za pół darmo, lśniącej łazienki z ultranowoczesną kabiną prysznicową z hydromasażem i radiem.

Z „gabinetem” ojca poszło gorzej. Młodzi osłupieli - tego co zobaczyli nikt nie spodziewałby się w post gomułkowskim mieszkaniu na 11 piętrze. Właściciel westchnął i dał za wygraną. Nie dało się zasłonić czerwonej tapety w kwiaty lotosu, ani półmetrowego posążku tłustego buddy po środku pokoju, ani kolekcji jemu podobnych siedzących po turecku uciesznych grubasków z porcelany otoczonych świeczkami, czy dzbanów z wieki temu wypalonymi kadzidełkami. Ciekawskiemu wzrokowi nie umknął także niebieski posążek Kriszny, ani pseudo chińskie wazy, obrazy i plakaty przedstawiające Tadż Mahal – było tam wszystko co choć trochę mogło kojarzyć się z orientem, ale z całą pewnością z niego nie pochodziło.
- To prywatne rzeczy mojego ojca – przerwał milczenie mężczyzna – proszę się nie martwić, wszystko zostanie uprzątnięte, tapety zerwane, wykładziny i podłogi również...co państwo o tym sądzą? Dogadamy się? - zapytał sprzedawca z sztucznym, przyklejonym do twarzy uśmiechem.
- Co o tym myślisz kochanie? - młody mężczyzna niepewnie zwrócił się do swojej lepszej połowy. Dziewczyna zmrużyła oczy i zwęziła usteczka.
- Widzę potencjał – odparła, po czym zamilkła, specjalnie przeciągając tą chwilę napięcia i wypaliła – bierzemy!
Na twarz sprzedającego wystąpił prawdziwy uśmiech.
- Wspaniale, wspaniale! - zatarł ręce z radości - w takim razie, nawet dzisiaj możemy podpisać umowę, a po tygodniu, zobaczą państwo, mieszkanie będzie zmienione nie do poznania! - właściciel niemal fruwał pod sufitem. Na ziemię sprowadziły go te natrętne spojrzenia, które wśród posążków i świec wyłowiły czarno-białe zdjęcia na których jego młody, opalony ojciec z wielkim turystycznym plecakiem na plecach, w górskich buciorach, wzrokiem zapatrzonym w dal, pozował na kolejnych szczytach.
- Jest jeszcze jedna sprawa którą muszę państwu przekazać – wyjął z tylnej kieszeni spodni złożoną kartkę A4 – to list mojego ojca, który zrzeka się mieszkania pod warunkiem przeczytania go państwu – rozłożył kartkę i szybko, z nerwowością nieudolnie maskowaną drwiną, przeczytał:

Witam Państwa!
To mieszkanie było moim całym życiem, choć może nie do końca.. Faktem jest jednak to, że przeżyłem w nim ponad czterdzieści lat i jest mi ono już niepotrzebne. W chwili obecnej żyję (mam taką nadzieję) w północnych Indiach, a moja żona przebywa w domu spokojnej starości „Nowe życie” w Legnicy. Zatem ja, Henryk Włajażyński oświadczam, w imieniu swoim i mojej żony Haliny Włajażyńskiej z domu Memłarowska, która w związku ze swoją chorobą nie może o sobie samo stanowić, że zrzekam się praw własności do tego mieszkania na rzecz naszych synów – niezbędne dokumenty są w załączeniu.

Moim marzeniem, nieprzerwanie od czterdziestu lat, była podróż życia – wyprawa do Indii. Niestety obowiązki rodzinne i zawodowe, słuszne obiekcje mojej żony, a później także jej choroba uniemożliwiały mi ziszczenie tego wydawałoby się wybujałego, nierealnego, a może także naiwnego i szalonego marzenia.

Kochałem moją żonę ponad wszystko i nigdy nie mogłem do końca pogodzić się z jej chorobą. Zaczęło się od gubienia przedmiotów, nagminnego tracenia wątku podczas mówienia. Pojawiły się trudności w zebraniu myśli. Z roku na rok zapominała coraz więcej – a jej zegar zatrzymał się jak czas w tym mieszkaniu. Zadawała mnóstwo pytań, pytała naszych dorosłych synów o to jak radzą sobie w szkole. Mimo leczenia zaczęła zapominać imiona najbliższych znajomych i rodziny, by w końcu nie pamiętać twarzy i osób.

Wtedy właśnie postanowiłem -było to kilka lat temu -że gdy nadejdzie ten dzień i moja żona, przestanie mnie pamiętać, gdy nagle stanę się dla niej obcą osobą, wtedy oddam ją pod najlepszą, specjalistyczną opiekę i odejdę. „Póki śmierć was nie rozłączy” - nie złamałem tej przysięgi. Dla Niej umarłem. Przestałem istnieć i narodziłem się na nowo dla marzenia, które zawsze gdzieś się we mnie kołatało, dla Indii – tam chcę umrzeć. Spełniony, możliwe, że szczęśliwy. Oby Bóg mi wybaczył.

***
- Facet musiał być... no wiesz- młody mężczyzna zagwizdał, trzymając jedną ręką kierownicę, a drugą wykonując czytelny gest przy swojej skroni - nieźle jebnięty.
- Nie mów tak! - rzuciła z udawanym oburzeniem, poprawiając w lusterku makijaż siedząca obok dziewczyna – Nie uważasz, że to trochę romantyczne? - nie czekając na odpowiedź mówiła dalej – Cieszę się, że kupiliśmy to mieszkanie. Taka historia! Aż przechodzą mnie dreszcze... - na chwilę zapadła cisza. Rozpadało się na dobre, deszcz jednostajnie dzwonił o szyby samochodu, tłumiąc prawie całkowicie odgłosy jazdy, a wycieraczki lubieżnie postękiwały.
- Zastanawia mnie to. Pomyśl. Indie. Na takie wypady trzeba mieć trochę gotówki. Facet ma 74 lata. Przypuśćmy – wyglądało na to, że mężczyzna rozpoczął dłuższy wywód - że według dobrego scenariusza przeżyje w tych Indiach jeszcze dziesięć. Skąd emeryt ma takie pieniądze? - zapytał mężczyzna uśmiechając się szeroko, wrzucił wyższy bieg i sam sobie odpowiedział – Widziałem na szafce zdjęcie tego faceta w mundurze policyjnym – mężczyzna zerknął na żonę z triumfem w oczach – Na bank Ubek, cztery patyki emeryturki na czysto. Przypuśćmy także – kierowca dywagował dalej – że od dwudziestu lat wpierdalali same parówki, ziemniaki i zupki. Do teatrów raczej nie chodzili. Mieszkanie też wygląda jak jakiś skansen. Dajmy na to, że z opłatami, co miesiąc, wydawali jakieś 1500 złotych. Pozostaje 2,5 tysiąca. Razy dwanaście miesięcy... - mężczyzna dodał gazu, a jego liczenie pod nosem zlało się z rosnącym pomrukiem silnika – ...wychodzi równo 30 tysięcy. Jestem pewien, że szajbus obmyślił to już dawno temu. Powiedzmy, dwadzieścia, zdradza to wystrój mieszkania. 20 razy 30 patoli – zredukował bieg i zatrzymał się na światłach – 600 tysięcy. Oczywiście dał swoim tępym dzieciakom to na samochód, to dołożył się do kupna mieszkania, czy wybudowania domu, ale i tak zostało mu ze trzysta tysięcy. Ogarniasz? Stary pryk wyjeżdża z górą kasy do Indii! - zapaliło się zielone światło, mężczyzna ruszył i spojrzał na żonę – Kochanie? - Spała. Popatrzył na nią jeszcze przez moment. Wyglądała tak cudownie... jakby przed chwilą zstąpiła z Niebios na Ziemię i nieświadoma całego zamieszkującego ją zła, czyhających niebezpieczeństw po prostu zasnęła. Urocza, niewinna, czysta - Bogini Makijażu, zrodzona z mydlanej piany, płynąca przez życie w wielkiej puderniczce.
***
To jego, niegdyś mocarne, opalone ręce przed wielu laty przybiły do ściany ją i cherubinki. Lubiła go obserwować gdy, tak jak teraz, leżał na tapczanie obok wysłużonego radia Unitra model Taternik 45 i słuchał audycji z muzyką klasyczną. W pokoju rozbrzmiały już pierwsze skocznie dźwięki „Nad Pięknym Modrym Dunajem” , ale jego twarz pozostała spięta, niewzruszona, oczy zamknięte, sylwetka nieruchoma.

Mężczyzna otworzył oczy, ściszył radio – od lat go nie wyłączał, bał się ciszy – z pewną ociężałością wstał z tapczanu, podszedł do stołu i zaczął sprzątać po śniadaniu. Ostrożnie podniósł leżącą na obrusie gazetę, pełną okruszyn chleba, słoik dżemu i powoli poczłapał z nimi do kuchni. Wrócił po chwili by odłożyć złożoną gazetę na stos przy fotelu.
- Heniu? - otyła, starsza kobieta, ubrana w niebieską, trochę podbrudzoną podomkę popatrzyła na niego niepewnie.
- Hmm?
- Jadłam już śniadanie?
- Tak, Halinko – odpowiedział machinalnie Henryk. Usiadł w fotelu obok i wziął do ręki opasły atlas geograficzny, leżący obok gazet.
- Aha – Halina zamilkła na chwilę, popatrzyła gdzieś przed siebie i westchnęła. Jej prawa ręka nieustannie drgała na wezgłowiu fotela – ładna dziś pogoda...a co u dzieci? Dobrze im idą egzaminy?
- Pracują, mają własne dzieci, wszystko u nich w porządku – staruszek odpowiedział szybko nie przerywając lektury.
- Heniu?
- Tak?
- A jadłam dzisiaj śniadanie?
- Tak. Jadłaś, jak zawsze o 7.30. Smakowało ci – Henryk odpowiedział bez emocji, opanował to do perfekcji. Wstał z fotela i poszedł zrobić herbatę. Kilka dobrych chwil zajęło mu zapalenie palnika. Poszło prawie całe pudełko zapałek. Klął cicho pod nosem nalewając pachnącej chlorem, miejskiej wody do ciężkiego, żeliwnego czajnika i stawiając go na gazie.
Wrócił do salonu i usiadł na fotelu.
- Kim jesteś? - ni stąd ni z zowąd, patrząc na niego ze zdziwieniem zapytała żona. Henryk popatrzył na nią uważnie.
- Henrykiem, twoim mężem – odpowiedział powoli i spokojnie.
- Aha – przestała na niego patrzeć i znowu zaczęła nieruchomo, w skupieniu obserwować stojącą naprzeciw meblościankę. Wzdrygnęła się nagle.
- Kto ty? Moja mama nie pozwala mi spotykać się z obcymi. Kim jesteś? - znowu spytała przestraszona
- Ja – Henryk się zawahał. Odłożył książkę. Do oczu napływały mu łzy, próbował zdobyć się na uśmiech, ale nie potrafił, ból, gorycz, płacz wykrzywiały jego usta w grymasie cierpienia, w końcu wyszeptał przez ściśnięte gardło – jestem twoim przyjacielem.
- To dobrze – uśmiechnęła się i powoli, chorobliwie drżącymi rękoma objęła go i przytuliła - Dobrze jest mieć przyjaciół.
***
Matka Boska Nieustającej Ceraty nie patrzyła już na lusterko skierowane na zabytkowe radio Unitra, model Taternik 45. Nie było lusterka. Nie było wszechkredensowej meblościanki, ani radia. Nie było już nawet Matki Boskiej i cherubinków, tylko ogrom bieli, przestrzeń i zwielokrotniony nią pogłos kroków.
Tabula rasa.
- No Panie! Teraz dopiero widać, że to są 74 metry! - świeżo upieczony właściciel krzyknął pełen zachwytu do Włajażyńskiego rozkładając szeroko ręce pośrodku powiększonego salonu . Nowa właścicielka, chodziła rozradowana po pustych, świeżo pomalowanych i wyremontowanych pokojach, już widząc w myślach wymarzone meble, pomalowane na ulubione kolory ściany, cieszące oko drobiazgi, nowoczesne wzornictwo.
- Jest wspaniale. Miło się z panem robi interesy.. Jeszcze raz chciałbym wyrazić moje współczucie w sprawie ojca... - zaczął chłopak, ale Włajażyński przerwał mu smutnym westchnieniem.
- To miło z pana strony, ale wie Pan, najważniejsze, że żyje, przysłał niedawno pocztówkę...jest dorosłą osobą, prawda? Chociaż to nieodpowiedzialne i starszy człowiek nie powinien.. i co rodzina sobie pomyśli... - do salonu wkroczyła rozpromieniona żona.
- Kochanie! Już wszystko wiem! Salon będzie cały w morskich błękitach. Tutaj, przy tym oknie będą zasłony, takie do ziemi, aksamitne, przepasane szarfą w piaskowym kolorze. Fotele i kanapa też muszą być piaskowe. Kinkiety w motywie morskim -muszle, rozgwiazdy...jeszcze nie mam pomysłu na stolik, ale raczej ciemne drewno, obły kształt, może heban?...

Mężczyźni popatrzyli po sobie i prędko, zawstydzeni, odwrócili wzrok. Obaj nagle zatęsknili za swoimi własnymi Indiami.